— Niech ci Bóg płaci! — wołali.
— Wyświadczcie mi też za to wielką łaskę — rzekł kołodziej. — Gdy jutro w dalszą puścicie się podróż zabierzcie mnie z sobą, bo tu zginąłbym sam jeden pozostawszy.
— Któż z nas wie, co jutro pocznie? — zawołał Lasota.
— W lasy trzeba i za Wisłę — odparł Mszczuj — innej dla nas nie ma rady. Masław przyjmuje wszystkich.
— Sromajcie się takiej myśli — przerwał mu Lasota.
— Masław, ktoż tego chłopskiego syna nie znał na Mieszkowym dworze? Nie wiedzieć zkąd i jak od chlewów dobił się ten urwisz liżąc nogi pochlebstwem do podczasostwa, Mieszkowi potem życie skrócił, królowę panią wygnał namowami, Kaźmirza pana swego wypędził. To jego sprawy.
— Pewnie tak — odparł Mszczuj — ja go też ni kocham ni bronię, psubrat jest. A no, kto dziś panem? przy nim siła? Albo trzeba gardło dać, lub iść mu służyć.
— A tak — wtrącił słuchający zdala Dębiec — służyć już komubądź niech choć rudy pies panuje, byleśmy bezpańskimi nie byli. Umilkli wszyscy pospuszczawszy głowy, a Lasota otrzeźwiawszy nieco, podniósł się i zrzucił z siebie poszarpaną zbroję i podarłszy w szmaty spodnią odzież, obwijał nią rany z których krew na nowo rzucać się zaczęła.
Wszyscy czekali milcząc aż się z tem załatwi bo trzeba im było naradzić się wspólnie co dalej czynić mieli, gdzie schronić, dokąd uchodzić.
Nie było wówczas w całym kraju kąta prawie, któregoby najazdy Czechów, Pomorzan, Prusaków nie spustoszyły, lub sam lud do pogaństwa wracający nie zakrwawił i nie zniszczył. Duchowieństwu
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.