przebywszy rzekę, gdzie na Mazurach się schronić, bo tam czerń jeszcze nie powstawała.
Wtem jakby cudem ocalały gdzieś na pogorzelisku kogut zapiał na zaranie, oznajmując pustkowiu początek dnia nowego. Głos ten usłyszawszy poruszyli się wszyscy. Lepsze on czasy, spokojne dwory przypominał.
— Tak nam też przystało póki żyjemy się obwoływać — zawołał Lasota, podnieść się usiłując.
— Dalej w drogę!
W tej Gdeckiej błotnistej, odkrytej dolinie lada napaść była niebezpieczną, ni się schronić tu, ni bronić było można. Blisko stojące lasy pewniejszym były przytułkiem, tam więc udać się postanowiono.
Pierwsi powstali Doliwowie, myśląc o napojeniu koni, Dębiec też rozniecił ogień i klęcząc warzył coś w garnku, aby przynajmniej rannego Lasotę posilić trochą ciepłej polewki.
Ranek choć mglisty stawał się coraz jaśniejszym. Gdy Doliwowie do drogi już stali w gotowości, Lasota leżał jeszcze na rękach oparty.
— Sąsiedzie — rzekł Mszczuj — jechać nam trzeba, a zdajecie się nie myśleć wcale o podróży.
— Dajcie mi tu spokojnie umrzeć — rzekł stary wojak stłumionym głosem — po co się jeszcze męczyć, aby nędzne ocalić życie, gdy się ono nikomu już na nic nie przyda.
— Bóg nie chce śmierci, kiedy was ocalił — odezwał się Wszebor.
Nie dopuszczali Doliwowie, by się ich dawny sąsiad głodem zamorzył i ująwszy go pod ręce z ziemi podnieśli. Dębiec im dopomagał przyprowadziwszy konia, którego rany przez noc poprzysychały, wsadzono nań Lasotę i wyruszyli wszyscy z nieszczęśli-