Miało się już dnia tego ku wieczorowi, gdy jadąc tak powoli Mszczuj, który oczyma sięgał daleko, aby nie wpaść w jakie niebezpieczeństwo, ręką dał znać jadącym za sobą aby przystanęli. Zatrzymano wnet konie, uciszyli się wszyscy. Mszczuj zsiadłszy ze swego począł skulony czołgać się naprzód. Z za gałęzi drzew już nieco z liści obnażonych widać było na małej łączce u pnia dębu starego, coś, czego z początku rozpoznać nie mogli. Bielało niby odzież jaka, ludzi oznajmująca. Mszczuj przyczołgawszy się tak do pnia po cichu, rozpatrzywszy się, wstał na nogi i skinął na stojących zdala towarzyszy, aby się zbliżyli.
Widok jaki teraz przedstawił się ich oczom nie obawę, lecz litość w nich wzbudził. U pnia dębu siedziało z włosami rozpuszczonemi śliczne dziewczę zaledwie lat piętnaście mieć mogące, a obok niej leżała druga w chusty obwinięta niewiasta, głowę na jej opierając kolanach, chora czy śpiąca.
Około nich leżało kilka węzełków, suknie rozrzucone i koszyk z żywnością. Były same tylko dwie. Po sukniach znać w nich było niewiasty majętnego rodu; młodsza miała na sobie przyodziewek futerkiem okładany, druga okryta była kosztowną szatą. Dzieweczka miała w uszach złote kolczyki i pełno pierścieni na palcach.
Mszczuj, który ją pierwszy zobaczył, stanął jak wryty; tak pięknej dziewczyny nie widział jeszcze w swem życiu. Obie niewiasty były jakby zmartwiałe, nie słyszały przybywających, nie poruszały się wcale.
Domyślał się Mszczuj, że ta, której głowa na kolanach spoczywała, uśpioną być musiała — a ta nie śmiała ani drgnąć, aby jej nie przebudzić.
Ale wprędce tętent i parskanie koni przebudziło śpiącą. Obie zerwały się z ziemi z okrzykiem prze-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.