Szedł on a raczej wlókł się, zataczając ze znużenia, z twarzą zbiedzoną i posępną — łatwo było odgadnąć, że złe przynosił wieści. Zbliżył się rozpatrzywszy ku ognisku, stanął, popatrzył litościwie na panią swą, oparł się na kosturze i milczał długo, oczyma tylko mówił, że go o co pytać nie było. Milczenie groźne panowało przy ognisku. Lasota się ozwał pierwszy:
— Zginął Spytek? co z waszym grodem się stało?...
Ręką w powietrzu zamachnąwszy, ku ziemi ją spuścił Sobek.
— Zdala tylko patrzałem — rzekł — jak dymiło gniazdo nasze — nie ma go już, nie został nikt, nic nie zostało. Ranny Żugwa, co się ze zgliszcz wywlókł do lasu, gdziem go konającego znalazł, powiedział mi tylko, że pan nasiekł dużą trupów górę, nim go dostali, a legł rycerską śmiercią. W kawały go rozsiekali zbóje.
Niewiasty na nowo płakać poczęły, popadawszy na ziemię. Doliwowie i Lasota odstąpili na stronę, naradzając się z sobą co dalej poczynać mieli.
Oba bracia się na to godzili, że niewiasty na konie posadzą, a sami pieszo pójdą.
Odeszli z sobą do narady dwaj bracia, a choć zgodni, jakoś tak na się patrzeli, jakby się pokąsać mieli i nieufnemi ku sobie spoglądali oczyma. Przyczyną tego było owo dziewczę, na które oba łakomie patrzeli i jeden drugiemu oczy śpiegował. Mszczuj posądzał Wszebora, a Wszebor Mszczuja. Wreszcie umawiać poczęli się, który da konia dziewczynie. Żaden ustąpić nie chciał, dopiero gdy wybór był bliski, wstyd im się zrobiło ludzi i samych siebie. Zgodzili więc się wpierw ją i matkę ratować a potem dopiero rozprawić się mieli czyją ma być. Spytkowa i córka miały same konie wybierać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.