Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak tylko świt sposobiono się do drogi. Matka i córka stały gotowe, gdy się przed niemi Doliwowie z końmi znaleźli. Dziękowała Marta Spytkowa, a popatrzywszy na nie wybrała Wszeborowego konia, który był cięższy i silniejszy, chcąc za sobą córkę posadzić, aby się od niej nie rozdzielać, wtem Mszczuj się ozwał że konie ich słabe były, podróż długa, więcej jak po jednemu sadzić na nie trudno. Dziewczę się do matki tuliło, Spytkowa wahała, wreszcie uścisnąwszy dziecko i poszeptawszy jej na ucho, siadła starsza pani na Wszeborowego konia, Kasię dając Mszczujowi, który zwycięzko a szydersko na brata się oglądał.
Dziewczę imię miało Katarzyny, jednej z najpowszechniej czczonych naówczas patronek.
Ruszyli więc w imię Boże, manowcami znowu i koń przed koń, tak że dziewczę za matką zostać z Mszczujem musiało.
Mijając ze starszą brata, Wszebor schylił mu się do ucha.
— Niedoczekanie twe, abyś ty się nią długo cieszył, wezmęć ja ją z kolei.
— Zobaczymy — rzekł Mszczuj.
— A no....
— Zobaczymy.
I tak się gniewni bracia rozstali.
Umyślnie wiedziono najdzikszemi puszczy ostępami, w których śladów nie było ludzkiej stopy. Lasy się w tę stronę nieprzerwanie ciągnęły. Jechali tak długo, gdy z południa rzednąć począł bór i ze strachem niemałym wybiegłszy naprzód Mszczuj, spostrzegł, że stali nad rozległą płaską, odkrytą równiną.
Sobek, który bartnikiem niegdyś bywał, wdrapawszy się na drzewo, dojrzał w dali spalony gródek, mury kościołka na pół obalone a co gorsza — zdało