— Pasza zła! — zamruczał wreszcie poczynając rozmowę chłopak.
— Ta! dla koni — odrzekł Sobek — a dla nas jest jej poddostatkiem.
— Cóżeś to ty głodny? — zaśmiał się.
— Ja nie! ano mi szkap szkoda.
— Licho ich nie pobierze. Darmoć one przyszły, bośmy je po dworzch zganiali, choćby który i zdechł! — mówił Sobek spokojnie.
— Na, na, — mruknął parobczak — jużby dosyć tej włóczęgi... Dwór się na okolicę pono i jeden nie ostał, ani klasztór, ani kościelisko, a za chatą tęskno...
— Hę? cóżeś to w niej zostawił? — dziewczynę?
— A pewnie, jak nie dwie! — odparł parobczak i obrócił się głową ku obozowisku.
— Toć już pewno wrócimy teraz, kiedy nie ma co dalej robić, bo nic nie zostało! — a i mnie do chałupy markotno — rzekł Sobek.
— Zjesz licha! — rzekł pastuch. — Zostało Horodyszcze Olszowe! Władyki się na nim zamknęły, z któremi skarby są wielkie i dziewuch siła, a tych ani dostać.
— Gdzie? jakie Olszowe Horodyszcze? — wtrącił stary — jam nie słyszał.
— Boś stary i głuchy! — śmiał się parobczak — a gdzieżeś był gdy my tam chodzili?
— Ja? — odparł Sobek — jam trzodę pasł, niewiem nic.
— Toć tam ludzi nam nabito i musielim precz odejść — ale ich głodem weźmiemy!
To mówiąc, pastuch świstać począł i do rozmowy nie miał ochoty.
Sobkowi też wić się rwała, klął wołając, że po lepszą łozę musi iść.
Nikt nań nie zważał. Powlókł się w gąszcze
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.