Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze wzięło się na deszcz jesienny, spokojny, powolny, do gęstej mgły podobny, który się na długo obiecywał. Oślizły wnet drogi leśne, obmokli wkrótce podróżni, a niewiasty przemarzłe jechały i zmoczone, choć się od zimna i wilgoci poosłaniały. Spytkowej na płacz się zbierało.
Mszczuj ani wczoraj ani dnia tego wiele nie zyskał na dziewczęciu, przy którem ciągle się być starał. Kasia była milcząca, słowa się nie mógł dopytać Doliwa. Za to pani matka mówiła za dwoje. Mówiła o sobie, o mężu, o córce, o wszystkiem co na pamięć przyszło. Rozpowiadanie to widać było dla niej potrzebą, bo gdy Doliwy nie stało, wołała Sobka, obracała się do córki, a rzadko się jej usta zamykały. Smutku się znać w ten sposób pozbywała, bo ledwie zamilkła, łzy się jej puszczały z oczów.
W przeciągu jednego dnia, Wszebor z panią matką tak już był poufale a dobrze, jakby się znali od dawna.
Stary Lasota milczał drogę całą, Dębiec z Sobkiem przodowali gwarząc po cichu z sobą.
Tak się coraz w głąb puszczy dalej dostawali, a dzień ten mimo wszelkich ostrożności nie odbył się bez strachu.
Wśród lasu, Sobek najprzód poczuł zgorzelinę. Rozpatrując się baczniej spostrzegł w gąszczu z gałęzi narzuconą kupę. Zbliżywszy się ostrożnie, znaleźli tu śpiącego człowieka, który zbudzony nagle, spostrzegłszy ich wyrwał się chcąc uchodzić Bliżej stojący Sobek z Dębcem, rzucili się nań i obalili na ziemię — lękając się aby o nich nie oznajmił bo nie wiedzieli kto był.
Sobek poznał w nim zbiega, a nie włóczęgę z czerni. Straszno było wejrzeć na niego, bo, choć młody i silny, od dni wielu kryjąc się bez żywności, wychudł był i wysechł straszliwie a głodowa gorączka