Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

i obłąkanie go opanowało. Sił miał mało, wejrzenie straszne, jakby mu się wewnątrz paliło, a płomię lało oczyma. Podniesiono go z ziemi, a Spytkowa dała mu chleba suchego, który on schwyciwszy zapamiętale jeść począł.
— Lasota litujący się chętnie tym, co jak on nieszczęśliwi byli, pilno się w zmienione lica począł wpatrywać, zdało mu się jakoby go gdzieś kędyś widywał.
Zbieg też popatrzywszy nań — zamruczał pierwsze słowo, co mu się z ust wyrwało: Lasota.
— Boże miłosierny! Toś ty nie kto inny tylko Bohdaś Toporczyk! — krzyknął stary ręce łamiąc. — Ale cóż ty w lesie robisz sam?
Przecieżeś przy Kaźmirzu był i myśleliśmy, żeś z nim za granicę do Niemców wszedł. Królewicz cię lubił, nie powinien był opuścić.
Dopiero się usta Toporczykowi otwarły.
— On też mnie nie opuścił — rzekł, odbiłem się ja przypadkiem od dworu jego, nim ujechał do matki. Potem już wracać nie było do kogo i gonić nie miałem sposobu. Chwyciła burza i ot — co się ze mną stało.
Mówiąc, jęczał Bohdaś. Stali nad nim wszyscy z miłosierdziem wielkiem mu się przypatrując. Znowu tedy jednym biednym człowiekiem pomnożyła się owa gromadka, a nim go odżywiono i naradzono się, co poczynać dalej, wieczór się zbliżył, a ponieważ słota trochę ustała wszyscy się do dalszego uszykowali pochodu. Wedle rachunku Sobkowego przed pierwszemi kury dostać się mieli do tej doliny, w środku której nad rzeczką stało Belinów Olszowe Horodyszcze. Sobek z Dębcem szli przodem, za nimi jechał Lasota, dwie niewiasty, przy których szli Doliwowie i przybysz ostatni. Tego Mszczuj pod rękę wiódł, bo nie wiele jeszcze siły miał do chodu.