Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

żbie serdecznej — chwycił go i ściskał wołając: — Nie wiń nas bracie, nie wiń, a patrz.
Zaledwie światło zagasło, pospali się znowu wszyscy, a kto nie usnął dyszał cicho, aby drugich nie budzić. Stary Lasota padł między leżących, a młody Tomko Belina umieścił Bohdasia w kącie, a sam poszedł na straż. Tak się skończyła owa wędrówka niebezpieczeństw pełna, szczęśliwiej niżby się kto mógł spodziewać.
Nazajutrz rano, ledwie świt, ruszać się poczęli wszyscy. Obraz ten po dniu prawie straszniejszym był niż nocą, która nie dawała lica ludzkiego dopatrzeć a snem ból skrępowała. Teraz się to wszystko rozbudzane poruszało i w słowach a jękach skarżyło na niedolę swoją. Dzieci kilkoro poumierało nocą z chłodu i głodu. Niewiasty zawodziły z płaczem wielkim obstępując zżółkłe i zsiniałe zwłoki. Jęczeli chorzy, wołali o pokarm głodni, żadna noc tu nie przeszła, żeby kilku ofiar nie wzięła. Krzątano się około pogrzebów, których na gródku nie było gdzie sprawić. Musiano nieść zwłoki do lasu, aby je tam pogrzebać. A spieszyć było trzeba i oglądać się, żeby czatująca czerń nie napadła.
To był pierwszy widok, który oczy przybyłych uderzył, gdy zrana wyszli aby się rozpatrzeć dokoła. W drugim podwórzu wołano na mszę św., gdzie na górnym ganku, codzień rano O. Benedyktyn Gedeon, człowiek wielce świątobliwy, ocalony z Trzemeszeńskiego klasztoru odprawiał ją, aby ducha i męztwa nieszczęśliwym dodawał. Widok był piękny choć smutny, gdyż co żyło cisnąć się poczęło, mężczyźni i niewiasty, aby się modlić do tego Boga, w którym jednym ratunku nadzieję pokładano.
Wszyscy prawie ci zbiegowie odzieży całej nie mieli, stali w porwanych opończach, w kaftanach zabłoconych, w łachmanach prawie.