Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

Bohdaś dnia tego wstać nie mógł i gdy przyszła godzina roznoszenia strawy musiano mu ją przynieść do kąta w którym leżał.
Licha to była strawa. Chleba już oddawna piec nie mogli, wszyscy więc obchodzili się polewką z mąki. Nikt się na głód uskarżać nie śmiał. Radzono codzień czy nie iśćby za Wisłę, lecz tam trzeba się było albo poddać Masławowi, albo z nim do walki wystąpić, a ponieważ znaczniejsza część brzydziła się Masławem i pogaństwem, rozprawy kończyły się i nic uradzić nie umiano, a ojciec Gedeon zamykał je, jednemi zawsze słowy:
— Módlmy się, w Bogu ufność miejmy, Bóg pomoże!
Tylko młodość w takim uścisku szczęśliwą jest, że na chwilę o niem zapomnieć może. Któżby się domyślił, że nazajutrz rano, pierwszą troską obu Doliwów było wyśledzić, gdzie się Kasia podziała. Wstali natychmiast zabiegając i kręcąc się a dowiadując się gdzie córka lub matka być mogła. Już w drodze z powodu dziewczęcia tak się z sobą jakoś, nie mówiąc o co powaśnili, iż unikali nawet rozmowy i jeden od drugiego głowę odwracał. Obu piękne dziewczę z myśli wyjść nie mogło. Wszebor sobie panią matkę tak pozyskał w ciągu drogi, że już jej dla siebie pewnym był, ale nie obrachował tego, że żwawa i raźna jeszcze niewiasta, nie dla siebie samej na niego okiem rzuciła. We wdowieńskim stanie, bez opieki mówiła sobie trudno pozostać było... Chciała niby nie sobie męża, a dziewczynie dać ojca i dla niej się poświęcić. Wszeborowi coś innego się śniło.
Mszczuj nie mogąc się w czasie podróży zbliżyć do Kasi, jeszcze więcej się w niej rozmiłował. Myśleli teraz oba tylko o tem, jakby dalej serdeczne zamysły prowadzić.