Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

Na Olszowem Horodyszczu w pośród tego natłoku trudno było kogo zobaczyć i dostąpić do niewiast. Trzymały się one osobno w kilku izbach pod opieką Belinowej. Więc choć oboje rozmiłowani błądzili po podwórzach, nie spostrzegli tych, za którymi gonili.
A tu im trzeci przybył młody Belina, który zrana przyszedłszy do Toporczyka gorąco się go jął o Kasię rozpytywać Ale ten zbolały i strapiony nie umiał mu nic o niej powiedzieć, radził mu lepiej Doliwów się o to zapytać. Kolnęło ich to, że już i więcej ktoś począł myśleć o dziewczęciu.
Tak wśród tych chmur, jak słoneczko jasne, kraśna twarzyczka młodym oczom na pociechę i utrapienie zaświeciła.
Starzy rozprawiali o obronie, o chlebie, tamtym niebieskie oczy o niczem myśleć nie dawały.


IV.

Jesiennego poranku dwóch młodych ludzi w proste siermięgi przyodzianych, na lichych szkapach, podjeżdżało zwolna ku dosyć szeroko rozlanej Wiśle, która od jesiennych słot wezbrała. Zdala już na wysoko podniesionym brzegu jej widać było zamczysko i szare miasto u stóp jej rozłożone.
W mieście i okolicy ludu i ruchu było dosyć. Około zamczyska, opasanego wałami, z poza których malutki kościołek bez krzyża, niegdyś Benedyktyński, wyglądał (bo ich tu Bolesław w roku 1015 osadził) — roiło się jakby wojsko jakie, kupami poustawiane. Gdzie niegdzie ponad niemi dostrzedz było można stanice na wysokich żerdziach powbijane w ziemię i chorągwie czerwone.
Dwaj jadący spojrzeli na siebie, jeden z nich zestarzały był bartnik Sobek, wierny Spytkowej sługa, drugi młodszy był Wszebor Doliwa. Wysłano ich