Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

obu na zwiady z Olszowego Horodyszcza, choćby do Masława dotrzeć przyszło, aby wiedzieć co tuszyć i jak sobie radzić.
Choć nie bardzo chętliwie ważył się na to Doliwa, ale nastali nań wszyscy, gdyż się sam chlubił z tego, iż na dworze Mieszka komornikiem był razem z Masławem i najlepszym jego powiernikiem. Dziś ten Masław niepoczciwie urosłszy, z lichego pocholika, kneziem się płockim nazywać kazał i o zawojowaniu całego spustoszonego kraju zamyślał.
Trzeba było wiedzieć zamkniętym na gródku jak rzeczy stoją i czy się godzi od czerni życie ratując na Masława rachować. Wszeborowi nic się stać nie mogło, a na przebiegłość swą wiele liczył.
Sobek, jako prosty człek, niczego się tu nie lękał. Wołałby był Doliwa nie stykać się z Masławem, ale mus był wielki. Na Horodyszczu prędko żywności zabraknąć mogło, dostać się w ręce czerni, jedno znaczyło co głowę na pień położyć, musiano więc próbować, ażali się ocalić lub okupić nie da.
Wszebor, który zrazu był zuchwale prawił o spotkaniu się z Masławem, teraz dopiero gdy ujrzał przed sobą miasto i chwila przyszła stanąć przed nim, zadumał się mocno. Sobek mu w oczy patrzał milczący i ku rzece wskazywał. Zdala jak na dłoni widać było niedaleko związane dwie wielkie łodzie, wiosłami ku brzegowi, na którym stali, pędzone.
W łodziach pełno było koni i ludzi.
Zdala poznał Wszebor, iż zbrojni byli i rycerscy. Twarzy jeszcze rozeznać było trudno. Gdy tymczasem czołna spojone do brzegu już dobijały i coraz wyraźniej widać było tych, co się na nich przeprawiali. Poznał Wszebor Masława. choć się tenże bardzo odmienił. Gdy się czołno do brzegu a jeźdźcy ku niemu też zbliżyli chciał Masław pogardliwie oczy odwrócić, ale go coś w twarzy Wszebora uderzyło...