Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

Nam swojem życiem żyć, nie cudzem. Nie potrzebujemy cudzych Bogów, ani cudzych panów! Kaźmirz, którego matka na mniszkę się zdała, niech u wuja w Kolnie śpiewa w chórze — to jego miejsce, a nie tu nam panować. My nie mnichy.
Mówiąc tak, szedł, a coraz na Doliwę spoglądał i rozgrzewał się własnemi wyrazy.
— Ja mam w ręku Mazury moje, ze mną pójdą Prusaki i Bietuwiszki, wszyscy co do swojej starej wiary są przywiązani. Nas ćma, a was garść, wkrótce i nic nie zostanie. Ziemie bezpańskie weźmie kto ma siłę, ja siłę mam! mam! Gadaj ty mi zaraz kto cię wysłał?
Doliwa miał czas wobec niebezpieczeństwa męztwo i zimną krew odzyskać, ruszył ramionami obojętnie.
— Jestże u nas komu wysyłać! — rzekł powoli. — Ze starego rycerstwa ziemian i władyków ledwie gdzie który ocalał, wilkom na paszę. Nas dwóch braci uratowaliśmy żywot od czechów i czerni. Któż mnie miał posyłać? Przecież dawniej byliście dla mnie druhem, dziś możecie przyjąć choć za sługę! Moim żywotem nie wiele się pożywicie, a zdałbym się może.
Masław się zadumał.
— Słuchaj Doliwo — odezwał się wreszcie — ciebie jednego wezmę, chcę ci być dobrym panem, ale głowy pilnuj na karku, bo ona tobie potrzebniejszą niż mnie, brata nie chcę, nikogo innego, niech ich czerń wytłucze do nogi. Chcesz ty mi służyć? wezmę cię?
Wszebor się skłonił, podniósł głowę i w oczy mu spojrzał śmiało.
— Dla czego bym ci służyć nie miał, ale cóż będzie z bratem, leży on w lesie, na polanie, chory, dwa dni drogi ztąd.
— Niech go tam wilcy zjedzą! — śmiejąc się