Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

do niego, już zdala poczynając. Wskazywał na miasto, które ztąd na wzgórzu widać było.
— To będzie mój Poznań! — rzekł z uśmiechem. — Rozumiesz! Ztąd ja nad obiema brzegami Wisły panować będę.
I rękę wyciągnąwszy zatoczył nią dokoła.
— Prusaków i Letuwiszków przyłączę. Czechów won przegnamy i pobijemy, Niemców i nogi nie puścim za Łabę. Dalej ich wyżeniem. Wszystko co chrześcian nienawidzi pójdzie ze mną.
Oglądał się wciąż na Wszebora, jakby pochwały i potwierdzenia żądał.
— Co ty na to?
— Ha! no! byleście wojsko mieli!
— Mam i mieć będę i wyćwiczyć potrafię — dodał Masław. — Ja sam choć dworakiem byłem, ale wojakiem razem byłem i jestem. Prusaki naród dzielny. Ci to sami co Wojtaszka zabili, co go Bolko wykupił i w Gnieźnie położył, a teraz go sobie Czechy wyniosły! Ci sami co się staremu Bolkowi nie dali. No — a ja z niemi brat, swat! Począł się śmiać, zacierając ręce. Zobaczysz sam, dziś tu od nich przyjdą posłowie. A wiesz czemu ja to winien? oto temu, że poganinem jestem i żem powywracał krzyże. Wszystek lud ze mną. No co wy na to? co? — zapytał, śmiejąc się.
— Dziwię się tylko — odparł Doliwa — a powiem wam, abyście dobrze obliczyli siły przeciw chrześcianom. Dużo was, tamtych też sporo. Pochlebiać wam nie będę. Na Rusi krzyże stoją, Czechy ochrzcone, Niemcy wszystkie. Jest tego siła!
Zaśmiał się Masław, oczy mu się zaiskrzyły. Nie podobało mu się to w nowym słudze, że mu się ani dziwił ani pochlebiał.
— Ty człecze jakiś — zawołał — ty może my-