Rozśmiał się i wnet zasępił... Z daleka jakby jakiś krzyk doszedł do komnaty. Masław drgnął, począł się przysłuchiwać. Cisza znowu panowała, odetchnął swobodniej. Myśl dalej snuła się po głowie.
— Choćby mi nawet Czesi i Niemcy wydarli kraj za Wisłą, to sobie zostanę panem. Ztąd mnie nikt nie wyżnie, jam tu w domu. Prusaków obok mam, co ze mną pójdą krok w krok. Starą wiarę wszędzie trzymać będziemy. Lud z nami trzymać będzie, bo mu stare Bogi oddamy. Kościoły poobalamy, czarnych wypędzim precz.
Znowu ten sam krzyk dał się słyszeć z dala i ucichło. Masław zbladł i zamilkł, nagle odwrócił się od Wszebora i zapytał drżącym głosem:
— Tyś chrześcianin?
— Jestem nim — rzekł Doliwa — wiecie o tem, boście razem ze mną do kościoła i spowiedzi chodzili. Prawda to — dodał — nieochrzconych ludzi dużo jeszcze po świecie i takich co pochrzciwszy się starą wiarę trzymają tajemnie, musi być nie mało, lecz i chrześcian moc ogromna, a gdy idzie o wiarę i krzyż, wszyscy idą razem.
— I żelaza dobrego mają dużo! — wyrwało się zamyślonemu Masławowi — u nas rąk nie zabraknie ino mieczów.
Potarł czoło, zbliżył się do Doliwy i po cichu szepnął:
— Oni umieją robić cuda! ci czarni księża, a tych ocalało dużo, jak? — nie wiadoma. Nie przebaczam żadnemu, kazano wszystkich mordować, mało który nie ocalał? Jak? czary! Ludzie głoszą, że zabitych ciała po nocy świeciły światłością wielką, że ich orły i kruki pilnowały, tknąć nie śmiały.
Jakby trwogą zdjęty, wstrząsł się Masław, spojrzał na Wszebora a biorąc koniec łańcucha, który miał na szyi zawieszony, rzekł:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.