Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz jak świt Wszebor odsunął okienniczkę od podwórza i zobaczył już Masława na końcu pod okopami, który ludzi swych ustawiał, dobierał, broń opatrywał, tarcze przerzucał, jezdnym konie próbować kazał.
Wojsko to, zbierana drużyna, niesforna i dzika, zdawała się mężną i dzielną. Na teraz nie miało ono jeszcze z kim walczyć w kraju, bo rycerstwo królewskie rozproszone było, a z Czechami, którzy je orężem i liczbą przewyższali, mierzyć się nie śmiało. Masław do jakiejś przyszłej walki, którą przeczuwał, gotować się zdawał.
Wszebor, a za nim stojący Sobek, który także nadszedł, zdala patrząc głowami potrząsali. Milcząc tak stali chwilę, aż bartnik odwiódł na stronę Doliwę.
— Nie mamy tu czego długo przesiadywać — rzekł cicho — obejrzyjcie się uchodźmy... Widzieliście co ma... więcej nam nie trzeba...
— Siłę ma, a my żadnej — odparł Wszebor wzdychając.
— Juści nie przystaniemy — szepnął bartnik. — Na oczyśmy widzieli to o czem słuchy tylko dochodziły... niepopasajmy tu długo...
Wszebor głową tylko kiwnął.
Zaskrobano do drzwi i z pokłonem wszedł Huba.
— Ludzie stoją w podwórzu, których do drużyny pańskiej wybierać macie — odezwał się. — Skarbiec też otworem. Kneź przykazał posłuszeństwo. Czekają na was.
Ruszył się rad nie rad Doliwa za wiodącym go Hubą.
W podwórzu stała pokaźnej młodzieży spora gromada, chłop w chłopa z wesołemi twarzami, butni i raźni... Doliwa obchodził i począł potem wybierać. Wprędce złożyła się przyszła drużyna pańska i z nią zsli do wczorajszego skarbca, gdzie na nich czekał