Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

jak się nad napadem na Olszowe Horodyczcze, naradzano, został umyślnie, aby wiedzieć co będzie postanowione...
W gwarze, który się wszczł przy piwie, trudno co było słyszeć. To tylko mógł pochwycić, iż chciwość Masława opisami skarbów i łupów podżegano.
Gromada nahałasowawszy odeszła wreszcie odprawiona łaskawie, Masław znużony upadł, a Wszebor pod pozorem koni, wysunął się Sobka szukać ku szopom. Dostrzegłszy go zdala, skinął na bartnika i uprowadził go za sobą ku stronie gdzie wał był pusty i z ludu ogołocony.
— Wasza prawda, mój stary — rzekł do Sobka. — Spieszyć nam trzeba z powrotem, Tylko co przybyła gromada żąda od Masława posiłków na Olszowe Horodyszcze; trzeba nam samym stanąć w pomoc i o niebezpieczeństwie oznajmić.
Sobek uderzył w dłonie.
— Jak się ztąd wydobyć? — spytał Doliwa.
— Mnie się ztąd wykraść łatwo, kiedy zechcę wyjdę, nikt nie spyta; gorzej wam. Pokręcił głową.
— Dla tego was pytam o radę — dodał Wszebor.
— Myślcie tylko jak się dostać za Wisłę do lasu — rzekł Sobek — dalej już moja rzecz cało was poprowadzić. Noc mamy przed sobą.
Doliwa podumał trochę.
— Tej nocy? — spytał.
— A pocóż czekać mamy? aż powezmą jakie podejrzenia? Naradzali się tak jeszcze, aż mrok zapadł i uradzono nocną tegoż dnia ucieczkę.
Nazajutrz rano kneź ruszył się do swoich ludzi, przeglądał rynsztunek i konie, a wróciwszy ochmistrza wołać kazał. Szukano go, ale go nigdzie nie znaleziono. Izba z wygasłem dawno ogniskiem stała otworem, nikt wychodzącego nie widział... Rozbiegli