Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzięki Bogu, że mnie tu Jego ręka opatrzna przyprowadziła, przez miłosierdzie iść potrzeba na odsiecz Horodyszczu, Belinie i zamkniętym z nim władykom, bo inaczej Masław lada chwilę nadejdzie i gródek zdobędzie.
Gdy Wszebór to rzekł, nagle stało się milczenie wielkie, długie. Patrzeli jedni po drugich, pytając się wzajem oczyma, nikt pierwszy odzywać się nie śmiał, aż Trepka głową potrząsłszy, począł:
— Daj Panie Boże, ażebyśmy już mogli w pomoc spieszyć oblężonym grodziskom... ale na to nie pora. Nas mało jeszcze i do walki stawać nie pora, dopóki wodza nie mamy namaszczonego, by nas prowadził. Pierwsza rzecz potajemnie w siłę się wzbić, pana odzyskać, wodza postawić na czele, dopiero o braciach pognębionych myśleć będziemy.
Wszebór głowę zwiesił, nie spodziewał się takiej odmownej odpowiedzi.
— Niech się obraniają dopóki mogą — mówił dalej Trepka — ratunek przyjść może, gdy nadzieję lepszą o przyszłości poweźmiemy. Gdybyśmy zagrożonym zamkom w pomoc iść chcieli, wkrótce by i nas nie stało.
Doliwa, którego ta surowość starszyzny przykro dotknęła, pokłonił się i z namiotu wyszedł, na Sobka skinąwszy.
Rozżalonym był wielce, tak że postanowił natychmiast w dalszą się puścić drogę, Sobka zabierając ze sobą, lecz tenże zgodzić się na to nie chciał, nie chcąc pana swego poranionego zostawić. Wszebór gniewny mówić już nie chciał, odwrócił się od bartnika. Miał iść konia swojego szukać, gdy się doń Drya przybliżył.
Położył mu rękę na ramieniu.
— Nie patrz na nas krzywo! — rzekł — nie ma za co. Stary Trepka prawdę ma! Choćby serce