Sobek ręką ukazał przed siebie.... Dosyć tego było, aby się o niemożności podróży nocnej przekonać.
Jesienna ciemność chmurnego nieba o krok nic nie dozwalała rozeznać. Na szarem tle wyschłe drzew obnażonych gałęzie sterczały dziwnie poplątane, rosnąc niby z mroku i ginąc we mrokach. Oprócz tej siatki nad głowami i gąszczy przed sobą, nie widać było tylko noc jedną, czarną... W tej głuchej ciszy i mrokach, ginęła nawet nadzieja dnia i życia. Sobek przyłożył ucho do wilgotnej ziemi, aby wiedzieć czy zapalenie ognia nie groziło zdradą. Nie słychać było nic, nawet szelestu gałęzi, bo najmniejszy wietrzyk ich nie poruszał. Bartnik dobył zwolna dwóch suchych drzewa kawałków i począł trzeć je, aby ogień naniecić.
Na Olszowem Horodyszczu wlokło się życie, pod ciągłym postrachem, nieustanną groźbą, żółwim krokiem, ślimaczym chodem, złożone z dni bez końca i nocy bezsennej. Zdawało się wszystkim, że teraz świat inaczej się obracał, a dnie i noce były dwoiste, nieprzeżyte i nieprzespane.
Lasy dokoła szumiały jednostajnie jak do snu kołysząc. Ludzie leżąc mruczeli, narzekając na głód, srożyli się na tego, co im dawał przytułek, odgrażając się pięściami. Największy więc ciężar spoczywał na barkach starego gospodarza, a był to człek nie skory do słowa, w potrzebie surowy, a w sercu dobry. Chrześcianin gorliwy i pobożny, stary Belina,, przybity był teraźniejszemi kraju nieszczęściami tak, że gdyby nie wiara w Opatrzność i ojca Gedeona duchowna pociecha, zwątpiłby już o wybawieniu.
Z małą nadzieją, ażeby się uratować udało, pełnił swój obowiązek nocy nie dosypiając, czuwając nieustannie, prawie nie zamrużając oka. Na pierw-