Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

drogi, gdy Mszczuj na parę staj przed sobą ujrzał dwóch konnych, a po jednym z koni zdało mu się, iż poznał brata.
On to w istocie był, wracający z wyprawy swej. Z równą radością obaj rzucili się na szyję i ściskać poczęli; drudzy też jęli ściskać przybywającego, zarzucając pytaniami. Radując się tak wszyscy, wcale już zapomnieli, iż na ostrożności mieć się było trzeba. Noc nadchodziła ciemna, gdy na skraju lasu stanęli. Sobek, który przodem i teraz jechał, nagle syknął, nakazując się wstrzymać... Teraz się dopiero opamiętali i zwrócili oczy na dolinę... Zostawili ją zrana wyjeżdżając pustą, teraz w mroku nocy ujrzeli nad rzeczką porozpalane ogniska... Było ich kilka tylko, ale około nich dostrzedz było można ruszające się ludu gromady.
Nie ulegało wątpliwości, iż czerń co na Horodyszcze czatowała, przyszła je osaczać.
Ci, co przed chwilą wesoło jechali jeszcze, spodziewając się dostać na nocleg do swoich, skamienieli na ten widok, który im zgubę wróżył. Słowa nikt wyrzec nie śmiał. Oglądano się co czynić z sobą. Sobek stary jeden głowy nie stracił. Zbliżył się do Wszebora i Mszczuja zalecając im, ażeby cicho stanąwszy pod drzewami powrotu jego czekali.
Nadzieja nie była stracona, jak mówił — kupa ludzi nie zdawała się zbyt liczną. Sama liczba ognisk dowodziła, iż przybyła gromada na zwiady i na czaty była wysłaną... Oddawszy konia Sobek znikł w ciemnościach. Czekano.
Przywlókł się w końcu zdyszany stary, zwiastując, że ludzi było kilkuset może, a między niemi niektórzy lepiej uzbrojeni dowódzcy.
Leżało to nad rzeczką tak, iż lasem okrążając dolinę dokoła, z przeciwnej strony cichaczem do wrot się było można dostać, nie ocierając się o nich. Trzeba