było tylko jechać w milczeniu, bodaj koniom obwiązawszy nogi, żeby tętent ich nie zdradził.
Za radą Sobka poszli wszyscy... Jechali w milczeniu ściśnięci. Gdy na światło wjechali, puścili konie kłusem ku górze... Sobek, który miał oko na wszystko, ujrzał w tej chwili, jak około ognisk, zaczęli powstawać ludzie, podnosić się i nagle gwar zmienił się w krzyk straszliwy. Poruszyło się co żyło. Zdążali tymczasem kupką ku wrotom, a Sobek chustą ku ostrokołom znaki dawał
Lecz tuż i gromady sunęły się za nimi, biegły tłumem w nieładzie z podniesionemi pałkami. Doganiały coraz bliżej, naciskając z wrzaskiem. Doliwowie jadący ostatni do toporów się wzięli, bo tuż, tuż czuć było następujących. Kilka strzał świsnęło w powietrzu; pierwsze konie dobiły już do wrót, ale tych nie otwierano jeszcze. Chwila to była straszna, nim nareszcie opadły drągi i wrota się otwarły tak, aby pierwsi za nie skryć się mogli. Doliwowie toporami cięli bezprzytomni cofając się ku bramie. Mszczuj miał oszczepem rękę zranioną, Wszebor strzałę w twarzy. Gdy wrota za ostatnimi zatrzaśnięto, cisnęła się niemal cała ludność Horodyszcza, okrzykując cudownie ocalonych.
Zdziwili się wszyscy ujrzawszy Wszebora, który z policzka dobywał uwięzłą strzałę a krwawą dłoń podawał do uścisku.
Tymczasem na pomostach i okopach trwała wrzawa, rzucano kamienie i kupa co się była nacisnęła ku wrotom, wnet ustępować zaczęła. Szli myśliwi do izby na dole, gdzie im rany trzeba było obmyć i obwiązać. Popłoszone niewiasty z drugiego podwórza pozbiegały patrzeć choć zdala co się dzieje, wyszła też i Spytkowa, która Wszebora witała właśnie, gdy Sobek jej do nóg przypadł niosąc dobrą nowinę i pozdrowienie od pana miłościwego, który żyje.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.