Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszebor tylko żałował, że się wygadał zawczasu a nieostrożnie, aby Lasota z drugiemi nie donieśli Belinom i nie miano ich na oku. Mszczuj, który gorętszy był od brata, lekce to sobie ważył.
— Trzeba swoje robić po cichu, musi się udać. — Ale cóżmy Spytkową tu im z córką mamy zostawić? — he!
— Niedoczekanie — zawołał Wszebor.
— A jak z nami nie zechce?
— Porwiemy!... byleśmy moc mieli — odparł Wszebor.
Mszczuj nic nie rzekł, ramieniem tylko ruszywszy.
— Każdy w swą stronę — zakończył Wszebor.
Poszli tedy jeden w lewo drugi w prawo poza ostrokołami, gdzie ziemian ciągle stało mnóstwo, gromadkami, przypatrując się obozowisku. Wszebor do jednych się przyłączył, Mszczuj do drugich.
Belinowie we dwu nad ludem stali, co przy okopach od rzeczki pracował.
W dolinie do południa jak stali ci co przyciągnęli, tak się nie ruszyli. Miano ich na oku. Najadłszy się i napiwszy dopiero kilku się ich na koniach ku wrotom poczęło przybliżać.
Dano znać Belinie, który co najlepszych z łukami postawił u wrót i kazał puścić na nich strzały. Lecz, że widzieli gotowość po okopach, stanęli w takiej odległości, że ich dosięgnąć nie było można. Wreszcie zapomniawszy niebezpieczeństwo, dzicz poczęła rwać się ku wrotom. Strzały świsnęły od Horodyszcza... Jedna z nich oko napastnikowi wybiła. Chwycił się za nie i z konia spadł. — Drudzy pozwali go i przeklinając a łając, do swego obozu wrócili.
Tak zszedł prawie dzień cały w nieustannym ruchu i zajęciu, a na Doliwów nie wiele zważano.
Wszeborowi tymczasem udało się dostać do