Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

bią, gorszego ot tamci? Toż to nasi.... Jak się z niemi zwąchamy, niech ziemianie idą w pęta... my choć na pogorzeliska wrócimy...
— A jakże się z niemi dogadać — odparł stary — myślisz że oni na nas oka nie mają, albo nam wierzą? Wiedzą oni, co u nas pod skórą.
— Dogadać się — pochwycił pierwszy — albo to sposobu nie ma?
— A jakiż? jaki?
— Nocką się spuścić z wałów łatwo — rzekł, śmiejąc się zapytany.
— Tak i zrobić — rzekł stary — a nie to wyzdychamy wszyscy.
— Pogadajcie z Rzepcem, pogadajcie z Wiechanem.
Szeptano tak, że Sobek szmer tylko słyszał, ale tego co pochwycił, dosyć mu było.
Ostrożnie wstał ze słomy, zawrócił z szopy na pierwsze podwórze chcąc na oczy widzieć tych co się tak naradzali. Gdy okrążywszy budowlę, przed wrota przybył, gdzie się ludzie na rozmowę zebrali, nie znalazł już nikogo, tylko dwie kobiety, z których młodsza dziecię karmiła, a stara drzemała. Reszta czy spłoszona czem, czy z innej jakiej przyczyny się rozeszła... Imiona tylko Rzepca i Wiechana mógł Sobek zapamiętać.
Przypadek mu dozwolił wpaść na trop niebezpieczeństwa, którego się nikt nie domyślał. Starego dreszcze przebiegły.
Wysunął się już o mroku z szopy i z podwórza i poszedł ku drugiemu obejściu, czatować na starego Belinę. Zobaczył go zdala wydającego spokojnie rozkazy, popatrzał nań, żal mu się zrobiło straszyć go lada paplaniną. Cofnął się więc, rachując, że mu jego siermięga i stan dozwolą podsłuchać więcej i lepiej nimby miał rzucić trwogę. Żal mu też było może