Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

ludzi, na którychby spadła groza i kara, gdy w istocie głód przez nich mógł mówić tylko i znękanie.
Stał jeszcze Sobek rozglądając się po podwórzach obu, gdy z za domostwa krzyk i wrzawa ogromna słyszeć się dały.
Ludzie biegli w tamtą stronę.
— Strzelaj! bij! — wołano.
Belina stary rzucił się także, pospieszył Sobek, wrzawa rosła coraz i krzyki.
Nikt nie wiedział co się stało... Dopiero zbliżywszy się ku wałom, dopytał stary, że o mroku ktoś z załogi spuścił się z ostrokołów i ku gromadzie oblegających uszedł, choć strzał kilka za nim puszczono.


IX.

Następnych dni w dolinie nic się jeszcze nie zmieniło, nie przybywały siły nowe, te które nadciągnęły nie ważyły się bliżej Horodyszcza przystąpić; wewnątrz ciągle się pilno koło obrony krzątano, a od czasu ucieczki jednego z pospólstwa, nad ludem w podwórzu czujność była wielka dniem i nocą.
Wszeborowi nie udało się namówić nikogo do wyjścia przebojem, sam z bratem ani się nie mógł, ani chciał ważyć. Spytkowej, której ten sposób ocalenia przekładał, brakło odwagi, słuchać o tem nawet nie chciała. W Doliwie też krew od czasu do czasu ostygła, choć uparcie myśli się swej trzymał i powtarzał, że siedzieć na Olszowem Horodyszczu, było to pewnej śmierci czekać. Minęło tak dni dziesięć, aż jednego dnia, gdy poczęto narzekać a boleć, że się tak oblężenie ciągnęło, a nie było mu widać końca, odezwał się Wszebor, nie zważając na to, że stary Belina po cichu wszedł.
— Co za dziw! Siedzimy w dziurze jak trasie! Chłopy sobie z nas drwią, nie mają nas za nic. Ba — prawda! Dawnośmy byli powinni im pokazać, że