Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

jaką taką siłę mamy, a przecie się tak nie boimy, żebyśmy nosa za drzwi wytknąć nie śmieli! Żebym tylko dziesięć ochotników miał z takiem sercem, jakie w sobie czuję, nauczyłbym ja tę zgraję.
— Na zadatek dziesięciu — ja z wami — zawołał Kaniowa.
— I ja! — I ja! — poczęli wołać drudzy.
— Ale — rozśmiał się Wszebor — nasz wódz a kneź nie pozwoli, woli, żebyśmy tu poginęli...
Wtem rozległ się głos po izbie:
— Ano! szczęść Boże! ja pozwalam! — kiedy się wam raczej tak zażądało koniecznie. Idźcie!...
Odwrócił się Wszebor i ujrzał Belinę.
— Pójdziemy! — zawołał Doliwa.
— Idziemy! Idziemy! — wołali drudzy.
— Abyście nie myśleli, że Belinom serca braknie — zamruczał Belina — Tomko też będzie z wami.
— Gotowym! — zawołał Tomko!
Wszeborowi aż krew zakipiała, rzucił się do drzwi, drudzy za nim, do szop po konie. — Poczęli pospiesznie przypasywać mieczyki, oszczepów szukać, każdemu wolno było ubrać się i uzbroić jak zechce.
Na wyprawę niespodziewaną znalazło się z obu Doliwami, dwunastu ochotników, chłop w chłopa, młodzież sama gorąca, silna, uzbrojona mocno.
Szli ze śmiechem i weselem w sercach.
Wrota po cichu otworzono, po jednemu wysuwać się zaczęli ochotnicy, a spuściwszy z kopca z krzykiem puścili się cwałem wprost na dogasające już ogniska.
Czat nawet koło nich nie było, tak się czerń ubezpieczyła. Większa część jej już spała, gdy Wszebor, który na przedzie stanął i prowadził, jak piorun spadł na obozowisko. Popłoch stał się niezmierny; przebudzeni porywali się nieprzytomni, nie wiedząc,