świętemu. Modliłem się, nie wiem jaką sprawą, wstałem pokrzepiony, uspokojony, że nas ręka Wszechmocnego nie opuści.
Belina ręce podniósł do góry.
O kilka kroków stał za nim Sobek.
— Miłościwy panie — szepnął — dwóch ludzi zamknąć trzeba, ażeby nieszczęścia nie było.
Cicho coś szepcąc, odeszli razem.
Belina skinął po drodze na zbrojnych ludzi, aby szli za nim. Przeszli tak pierwsze podwórze.
U ostrokołu Wiechan i Rzepiec stojąc, szeptali i patrzeli na gromady. Sobek na nich wskazał.
Belina rozkazał zbrojnym powiązać ich i do jamy poprowadzić. Powstał krzyk i szamotanie się, ścisnął się lud dokoła, ogarniając ludzi zbrojnych i Belinę.
— Bez sądu i winy nic im się nie stanie — zawołał Belina — jeśli się jedna ręka w obronie podniesie, głowy ich spadną.
Rzepiec i Wiechan dzikiemi oczyma wodzili do koła, gdy zbrojni im ręce już w tył powiązawszy, prowadzili do jamy. Tłum pozbawiony starszyzny, nie wiedząc co począć, stał wryty.
Noc już była, gdy za Wiechanem i Rzepcem drzwi więzienia zapadły. Postawiono przy nich straż zbrojną. Na wałach podwojono czaty; rycerstwo z pomostów zwolna ku izbie wracać zaczęło, aby do jutrzejszej walki się sposobić. Cisza panowała na grodzie.
Dopiero nad ranem straszliwy wrzask jakiś przeraził przebudzonych tylko co i śpiących jeszcze. Porwali się wszyscy, powybiegano z izb i szop, dopytując co się stało. Krzyk pochodził od drzwi więziennych, gdzie się gromadnie skupili zbrojni, a na ich głos ze wszech stron się zbiegano.
Wszebor, który na hałas biegł pierwszy, znalazł już tu stojących Belinów obu, dwornię ich i wielu innych.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.