Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

W izbie na dole opatrywano rany, dawano jedzenie, starsi przychodzili wyciągnąć się na podłodze, by im ręce i nogi po tej młoćbie nieustannej odpoczęły.
Na wałach paliły się ognie wszędzie, chodziły straże, od doliny dolatywały gwary, niekiedy głośniejszem łajaniem odpowiadały czaty na zaczepki podchodzących. Noc była ciemna, niebo czarne, obłoków nawet na niem dojrzeć nie było można.
Na wyżkach z niewiast żadna kłaść się do snu nie chciała, lękały się nocnego napadu. Siedziały wszystkie dokoła, na wałach, na ziemi, żadna nawet do ręki nie wzięła kądzieli. Dziewczęta z pozakładanemi rękami dumały. Śpiew na usta nie przychodził.
Nagle gwar jakiś wszczynał się na gródku. Przez szczeliny ścian komory przeglądało światło wielkie, bliskie czerwone — widać było, jakby iskry przelatujące.
— Gore! gore! — wołała Zdana.
Wszystkie się ku drzwiom cisnąć zaczęły z krzykiem:
— Ogień! gore! — I coraz rosnąca wzmagała się wrzawa.
Gorzało w istocie na Horodyszczu, podpalone ręką złych ludzi, płonęły szopy, a że wszystkie budowle dachami się łączyły z sobą i wiatr płomień niósł na dworce, pożar groził grodzisku, pomostom i ostrokołom, które całą stanowiły obronę.
Czerń, która pod wałami zaczajona leżała, rachowała na tę chwilę popłochu i z okrzykiem rzuciła się ku okopom.
Suche chruściane szop ściany, słoma i siano pod niemi, gorzały jak jeden stos płomieniem ogromnym. Połowa rąk rzuciła się gasić ogień, druga musiała bronić ostrokołów, ku którym cisnęli się napastnicy.