Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdało się, że nadeszła chwila ostatnia, zostało do wyboru, albo ginąć w płomieniach, lub z rąk dziczy.. Sam Belina z garścią swoich pobiegł w ogień, nie straciwszy męztwa, Tomko z Doliwami na wały.
Zawrzało znowu istnem piekłem... Trzask padających budowli wtórował okrzykom dzikim... Lecz jak gdyby Bóg litościwy w pomoc chciał przyjść nieszczęśliwym, których rozpaczliwe jęki wznosiły się ku niebu, nagle puścił się deszcz rzęsisty, ulewny, który dopomógł do ugaszenia pożaru, więcej niż ludzie, co go zalewali i rozrywali. Na ostrokołach broniono się ostatkiem drzewa i kamieni, w końcu z pożaru chwytając rozżarzone głownie i ciskając je na oblegających.
Ci spostrzegłszy, że ogień, na którego pomoc liczyli, przygasał, omyleni w nadziejach, zwolna ustępować i chronić się zaczęli od nawałnicy. Z nieba lało owym deszczem łaski i cudu, jakby go modlitwa O. Gedeona sprowadziła.
Na dzień się brało, gdy pożar został ugaszony i deszcz też począł ustawać, a co rzadka w jesieni, po gwałtownej ulewie nad rankiem wiatr się obrócił, porozrywał gęste chmury, odsłonił niebiosa, zapowiadać się zdawała pogoda...
W dolinie dymy się wlokły, od powodzi wezbrana rzeczułka i moczary, jakby jednym wielkim wydawały się stawem. Stada cisnęły się ku lasom, ludzie brodzili w kałużach. Ranek coraz jaśniejszy się robił.
Belina wszedł na wrota popatrzeć, co się dokoła działo. A działo się tu coś dziwnego, czego trudno było zrozumieć.
Choć dzień rósł i słońce już wschodzić miało, w całym obozie poruszenie widać było gorętsze, żwawsze, niż wczoraj, lecz jakby ku innemu skierowane celowi. O grodzisku zdawało się zapominać.
Namiot Masława widać było jak na dłoni. Tu