Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

Obu starym łzy się z oczów potoczyły na wspomnienie czasów Bolka wielkiego gdy rycerstwo podobne na tysiące się liczyło. Teraz została tylko ta garść niedobitków.
Gdy szeregi owe szerokie zataczając półkole, już do boju się stawiać zaczęły, ruszyli się też Masławowie, zatrąbiono w rogi, widać było jak sam ów kneź nowy, biegał pomiędzy kupami, naznaczając miejsca, gdzie która stanąć miała.
Drgnęły szeregi rycerskie, konie się poruszyły, dzidy pochyliły, powiały kity i cały ten zastęp jako jeden mąż sunął się wprost na sam środek gromad, gdzie Masław miotając się dowodził i do boju zagrzewał.
Ciżba w dolinie niby się też dźwignęła, ale lękliwie i leniwo.
Wtem żelazni, ze wzgórza małego spuściwszy się ku niej, spadli całym ciężarem i pędem swym na tłum, który nacisku nie wstrzymał i rozproszył się, na wsze strony, przy pierwszem starciu.
Nie długo jednak trwał ten popłoch, Masław ze swymi stawił czoło. Zwarli się z obu stron na siebie przypadając, spletli, zmięszali i ręczna walka mieczów i toporów, dzid i pałek poczęła. W środku widać było Masława, który sam mężnie do boju wystąpił; mieczem podniesionym godząc ku temu miejscu, gdzie wodza przeczuwał. Rycerstwo go zewsząd osłaniało. Trzy razy rzucał się tu Masław za każdą razą wracając z pozbieranymi towarzyszami... Pierwszy szereg ludzi jego padł cały od mieczów i dzid rycerzy, drugi po nim zajadle szedł do boju, lecz i ten już łamał się, padał i szczerby widać w nim było.
Nakoniec widząc iż z tyłu pierzchali naciskani przez Polaków i Niemców, uląkł, widząc że ze zbyt małą garścią pozostał, zawrócił nagle i znikł za tłoczącą się zgrają.