Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

i dumne; oczy zamyślone były nie smutkiem niewieścim, ale mężną boleścią rycerską. Poszarpana zbroja i suknie jego były niegdyś piękne i kosztowne.
Westchnął głęboko i obejrzawszy okolicę zsiadł z konia, uzdę jego wziął w rękę, wolnym krokiem poszedł ku pogorzelisku, podpierając się dzidą. Tak ścieżką tą od lasów, znać dobrze mu znaną, zbliżał się wojak ów ku szczątkom grodu otoczonego wałami. Spustoszenie straszliwe widać tu wszędzie było. Na okopach sterczały jeszcze gdzie niegdzie poopalane, połamane ostrokoły, brama strzaskana, na wpół strzaskana w błoto wciśnięta na ziemi.
Tu przybywszy, ranny wojak wsunął się w środek okopów. Miejsce to dobrze mu być znane musiało. Wzrokiem ponurym objąwszy straszne tych miejsc zniszczenie, poszedł wzdłuż muru z kamieni, który jedynie strasznemu pożarowi oprzeć się zdołał. U tego muru znajdowała się mała pieczara, w której głębinach nic widać nie było. Zajrzał tam przybysz zginając się z trudnością, patrzał długo i wstał zachmurzony. Właśnie miał to cmentarzysko opuścić, gdy podraźniony słuch jego wśród tej ciszy głuchej, pochwycił jakby szmer jakiś niby ostrożnego chodu ludzkiego echo.
Wstrzymał się poglądając ku wnijściu. Tu nic widać nie było, koń się tylko jego pasł chciwie znalezioną na wałach odrobiną zieleni. Posunął się więc znowu krocząc przez belki i rumowiska ku miejscu, gdzie były wrota zamkowe, gdy w tejże chwili ukazała się w nich postać ludzka.
Człowiek ten, który wsuwał się ostrożnie, wstrzymał się na widok konia i wylękły stał, oczami wodząc na wszystkie strony.
Z daleka spostrzegłszy wychodzącego z ruin naprzeciw siebie zbrojnego mężczyznę, w pierwszej chwili rzucił się był do ucieczki — lecz za drugim