Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

lana, pod nią czarne płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła podpierając się kijem bez drogi, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę. Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. — Głodna schylała się ku trawom i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wodę i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła czując, że coraz, coraz bliżej było.
Z bosych nóg krew ciekła, popatrzała na nie, nie czuła bólu. Szła i stawała.
Na wzgórzu łysem, przeciw dworcu stał dąb ogromny suchy. Dwa kruki siedziały na nim i kłóciły się z sobą. Na najgrubszej gałęzi coś wisiało. Był to trup człowieka, z czerwonawym włosem na obwisłej głowie, który powiew wiatru podnosił. Na czole ze słomy spleciona przybita była korona. Oczy miał otwarte ale próżne, kruki mu je już wydłubały. I ciało, czy ludzie czy zwierzęta pokrajały strasznie; czarnemi szmaty wisiały reszty jego na kościach... Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i czekały rychło go wiatr im zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich wstał, szczeknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy podnosząc do góry... Kruki górą, wilcy dołem spierali się o trupa, którym wiatr obracał powoli.
Stara szła i oczy jej padły na wisielca, stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i roześmiała wielkim, strasznym, dzikim głosem. Wilki pierzchnęły oba, krucy odlecieli... Posiadali dalej, stara szła, przyglądając się trupowi.
Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij, siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła