Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sceny sejmowe.djvu/150

Ta strona została skorygowana.

Mikorski się skłonił.
— Otóż, do jakiéj ostateczności doprowadziliście panowie — zresztą jak najbardziéj wyrozumiałego Sieversa. Między nami mówiąc, on nic nie winien, ale Buchholz — słowo daję.
— Myśmy winni, to naturalna rzecz! rozśmiał się Krasnodębski. Sievers anioł dobroci, Buchholz pełen ludzkości, imperatorowa wspaniałomyślna, król pruski najłaskawszy, ale z nami szalonemi pałkami co mieli począć? Nieprawdaż?
Szyderstwo to nie podobało się Boskampowi.
— Nie czas żartować! rzekł lakonicznie.
— Ani myślę, ani śmiem — dodał Krasnodębski — szczera prawda. Dziwuję się, że nas dotąd pod sąd wojenny nie postawiono. A toć to zuchwalstwo posłowi wolnéj Rzeczypospolitéj śmieć mówić to, co myśli, i głosować wedle przekonania! To Jakobinizm! nie prawdaż?
Boskamp rozgniewany, bez ukłonu spieszył do drzwi, Krasnodębski szedł za nim.
— Kłaniam się! proszę moje uszanowanie złożyć ambasadorowi... stopki całuję... Panu Buchholzowi téż respekta... respekta... Ale już Boskamp był za drzwiami.
Z południa widać było posłów pieszo i powozami zbierających się do zamku. Krasnodębski stał w oknie.
— Jak nas tam braknąć będzie, panie szambelanie! westchnął. Gotowi teraz beatyfikować męczennika Podhorskiego.
Oficer ku wieczorowi kazał się im gotować do drogi. Krasnodębski zawołał chłopca. — Zostaniesz tu, rzekł — dopóki po ciebie z domu nie przyszlę... Siedź spokojnie i chwal Pana Boga.
Chłopiec się rozpłakał...
Pocztowa bryka i konwój kozacki stał przed gankiem a cała ludność dworku płacząc, napełniała sień i podwórko. Mikorski już się był wybrał, gdy Krasnodębski stał jeszcze w jednéj taratatce, nie myśląc się odziewać do drogi.
— A co? czas... rzekł oficer.
— Do czego?