Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sceny sejmowe.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

— Albo to wiosna? odezwał się Borysewicz.
— A cóż, spytał ksiądz ciekawie w niego wlepiając oczy.
— Albo ja wiem! westchnął majster. Na wiosnę to się dawniéj człeku serce radowało, oczy się śmiały, a teraz!!!
— Prawda, rzekł z cicha oglądając się ks. Patrycy, a i to przeżyć trzeba i wszystko, co Bóg ześle.
— Czyż to Bóg? szepnął majster smutnie, ksiądz nań popatrzał zdziwiony.
— Grzechy nasze — dodał Borysewicz, — grzechy nasze.
To rzekłszy i nie chcąc księdza zatrzymywać, już go miał pożegnać, gdy ks. Patrycy wstrzymał odchodzącego.
— Król w tych dniach przyjeżdża, rzekł, — do miasteczka ciągną a ciągną ludzie... o miły Boże, co to tu za tertes będzie! Nie słyszeliście w magistracie, prawda to, że z miasta ni do miasta nikomu nie będzie wolno ino za moskiewską kartą?
— Nic nie wiem, bo i do magistratu nie chodzę, odparł Borysewicz, tam teraz dobrali takich, co lepiéj odemnie słuchają — a czemu nie ma tak być? pewnie...
— I armaty mają stać dokoła zamku?
— Pewnie, potwierdził Borysewicz.
— Kiedy tak to i do Łosośny na przechadzkę nie puszczą — dodał ks. Patrycy.
— Abyśmy choć po ulicach chodzić mogli, i toby dobrze było.
Westchnęli oba, gdy z za węgła ukazał się niespodzianie mężczyzna z wąsami do góry poddartemi, mina junacka, po niemiecku ubrany, z laską w ręku. Chód miał wojskowy, twarz nieprzyjemną i plamami jakiemiś okrytą. Bystro patrzał a dumnie. Na księdza Patrycego i majstra spojrzawszy wprost natarł na nich.
— Jegomości dobrodzieju! rzekł, uchylając kapelusza... a — pan Borysewicz!
Skłonili się oba. Stanął koło nich.
— A co? rzekł, chrząkając i spluwając jakby mu co w gardle zawadzało... nasze Grodenko na stolicę zaczyna wyglądać.