nierz a ja — co? nieznane ziarnko piasku na brzegu morza... nic więcéj...
— Jabym cię chciał wyrwać z tego domu, dodał porucznik.
Justyna uśmiechnęła się gorzko.
— A! ja się wyrwę, wyrwę... bo mi ten pobyt nieznośny. Muszę...
Zaczęła chodzić zamyślona...
— Bądź co bądź — dodała drzącym głosem, wyciągając ręce do brata — ty mi przebaczysz... prawda?
— Cóż ja ci mogę mieć do przebaczenia?...
Zarumieniło się dziewczę...
— Któż bez winy, szepnęła. Ja ciebie mam na całym świecie jednego... ty... o mnie nie zapomnisz. Ty — bronić będziesz Justyny...
Mowa ta była niezrozumiałą dla porucznika, ale go niespokojnym uczyniła.
— Wytłumaczże mi się jaśniéj — rzekł — jesteś tak zagadkową...
— A! to ci się kiedyś wytłumaczy — dodała Justyna. Nie ma nic! nie mówmy...
Nie jedziesz jutro jeszcze? spytała.
— Żądałaś odemnie, abym się wstrzymał!
— Prawda... dzień... dwa — nie dłużéj. Przez ten czas coś się zrobi... bo ja... zostać w tym domu nie chcę.
Zaczęli mówić o wspomnieniach dziecinnych, o matce... o pierwszych latach młodości, o sieroctwie swém i odbiegli od smutnéj teraźniejszości do smutniejszéj może, ale już uświęconéj śmiercią przeszłości.
Zapomnieli się oboje... siedzieli długo...
Justyna zdawała uspokajać. Nareszcie porucznik odchodzić musiał i zaczął ją żegnać — wstrzymała go namiętnie, ściskała i płakała.
— Ależ się przecież zobaczymy jeszcze... zawołał porucznik.
I wyszedł z pokoju. Justyna zamknęła się po wyjściu jego, spojrzała na zegar i zaczęła się ubierać żywo. Gorączka, która ją odstąpiła na chwilę, wracała... Machinalnie, nie myśląc, ubrała się w suknią czarną, zaczesała włosy... poszła spojrzeć do źwiercia-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sceny sejmowe.djvu/164
Ta strona została skorygowana.