mojego męża — ja mam coś Ankwiczowi do powiedzenia...
Ankwicz, pomimo oziębłości swéj i umiejętności znalezienia się a panowania nad sobą... w chwili, gdy mu Justyna dziwnych tych słów kilka rzuciła do ucha, zmięszał się widocznie, osłupiał...
Stał jeszcze zamyślony i nieprzytomny prawie, co mu się nigdy nie zdarzało, gdy szambelanowa z przybraną jakąś powagą dziwną, niewłaściwą sobie, zbliżyła się ku niemu.
Skinęła i poprowadziła go z sobą do gabinetu. Strasznie się to nie podobało pikulinowi — powiódł niespokojnie oczyma, lecz Kastaliński trzymał go za frak i drwił sobie z niego.
— A ty stary... zazdrośniku...
Gdy do gabinetu weszli, piękna Milusia bardzo seryo odwróciła się do Ankwicza, który całą swą przytomność odzyskał...
— Kompromitujesz mi dom — proszę cię — zawołała z gniewem... Mnie o tę małpę nie chodzi, niech sobie ginie, kiedy chce. Nie przeszkadzałam wam, choć widziałam przecie wszystko, wiedziałam wszystko... Tylko znowu nie mogę ścierpieć...
— Cóż? co? czego? zapytał Ankwicz szydersko — mam powiedzieć Kastalińskiemu, aby przestał bywać i was nie kompromitował?..
Milusia aż się wstrzęsła...
— Że on jest przyjacielem mojego męża — zawołała — że oni się kochają jak bracia, do tego nikomu nic... Tak, ale pan mi w moim domu bałamucisz pannę... ludzie gadają...
— Cóż mogą mówić? spytał Ankwicz — jestem w téj chwili nie żonaty, ona jest wolną, któż tu skompromitowany?
— To się waćpan z tą „ordynarną“ dziewczyną bez żadnego wychowania myślisz żenić? I zaczęła się śmiać. Za kogoż to mnie masz, żebym ja temu uwierzyła — cóż to znowu jest?
Ankwicz ręce założywszy pod frak, zdawał się myśleć o czém inném, tak go to mało obchodziło, co szambelanowa mówiła.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sceny sejmowe.djvu/167
Ta strona została skorygowana.