Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sceny sejmowe.djvu/168

Ta strona została skorygowana.

— Więc cóż? zapytał zimno...
— Więc — proszę, albo się żeń, albo... żeby mi tego skandalu nie było...
Minister na nią popatrzył, ale z taką jakąś ironią dziwną, iż, choć słowa nie rzekł, gospodyni uczuła się obrażoną. Ruszył ramionami i ziewnął — potém na zegarek spojrzał, ukłonił się i przeszedł do salonu. Milusi zrobiło się go żal.
— Ale czekajże — zawołała — nie gniewaj się, przecie nadzwyczajnych rzeczy nie żądam... tylko żeby cały świat o tém nie gadał.
— Dobrze, dobrze — odparł Ankwicz — Dobranoc — pani.
Ta odpowiedź zimna nie podobała się boskiéj Milusi, która pospieszyła, chcąc go wstrzymać, ale minister już wziął za kapelusz... i żegnał się ukłonem...
Wyszedł szybko...
— Otóż zdaje się, żem zrobiła głupstwo... po cichu szepnęła sobie szambelanowa — i wróciła na dawne miejsce na kanapie, a pikulino odetchnął swobodniéj...
Karetka pana ministra stała u drzwi domu. Chociaż mu panna Justyna zapowiedziała, że w niéj czekać będzie na niego, Ankwicz nie dowierzał temu... Wieczór był jasny, pogodny, nawet jak na wrzesień ciepły, niebo jasne... księżyc wschodził pełny po nad lasami. W ulicy mrok zalegał szary... Zapuszczone story karety nie dozwalały widzieć jéj głębi — Ankwicz otworzył ją. Justyna czarno ubrana, wciśnięta w sam róg powozu, czekała nań w istocie. Człowiek, co tyle w życiu przebył, nie bardzo może zdziwił się temu, lecz zakłopotał — co pocznie z nią.
— Dokąd pani każesz jechać? spytał.
— Gdziekolwiekbądź... gdzieś... gdzieby się na osobności, w polu... rozmówić można. Na Kołożę, jeżeli pan chcesz, do staréj cerkwi, tam z pewnością nie zastaniemy nikogo.
— Ale cóż za fantazya.... po nocy!
— Fantazya! tak! Każ jechać na Kołożę. Noc księżycowa — bardzo ładnie... owszem.
Ankwicz szepnął coś woźnicy, siadł do powozu,