Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sceny sejmowe.djvu/169

Ta strona została skorygowana.

drzwiczki zatrzasnął i konie ruszyły. Justyna nie podniosła się, nie mówiła słowa, milczała z głową zwróconą ku oknu. Parę razy chciał ją wziąć za rękę, wyrwała mu ją niecierpliwie. Wyglądała oknem, jak gdyby celu podróży.
— Przyznam się pani, odezwał się po chwili Ankwicz, że ta przejażdżka romantyczna po księżycu do starożytnego monumentu, w którym mieszkają sowy — jakkolwiek urocza... gdyby nie z jéj rozkazu, byłaby do prawdy śmieszną.
Justyna nic nie odpowiedziała, ręką jedną trzymała taśmę karety, drugą cisnęła serce. Ankwicz patrzał — przemówił raz jeszcze i widząc, że odpowiadać nie chce — zamilkł.
Spojrzał oknem... Konie biegły bystro... byli u brzegu wysokiego Niemna, pociągnął sznurek i kazał stanąć. Niedaleko widać już było ciemno malującą się na niebie ruinę nad urwiskiem.
Otworzył drzwiczki.
— Służę pani!
Justyna wybiegła z karety... Ankwicz koniom kazał stanąć, podał jéj rękę i poszli ścieżyną po nad samym brzegiem. W głębi widać było miasto z wieżami kościołów... i zapalające się światła w oknach domów.
Justyna odwróciła się do niego.
— Jest to ostatnia nasza rozmowa — odezwała się głosem drżącym — potrzebowałam jéj na osobności, na swobodzie, w obec jednego Boga...
Ankwicz jéj przerwał.
— Ale, chére Justine — cóż to wszystko znaczy? do czego takie uroczyste przybory? Jeśli mi chcesz czynić wymówki, to nie słuszne. Może pierwszy raz w życiu jestem zakochany szczerze, jestem... duszą i sercem twoim... jutro poproszę o rękę twoję... wszystko skończone.
Chwilę milczała Justyna... zakryła sobie oczy ręką...
— Wczorajszy dzień! nieszczęsny dzień wczorajszy, zawołała, zawyrokował o losach naszych. Wiesz to pan — bom mu wyznała, że zbliżyłam się doń ze