Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sceny sejmowe.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

— Dosyć tego — rzekła. Wczoraj całą tę nieszczęśliwą głębinę twéj duszy zmierzyłam i cofnęłam się przerażona... Że dożyłam do téj chwili, to cud... Jestem zmuszoną być twoją... a nie mogę...
— Justyno droga — począł Ankwicz — zlituj się... do czego to prowadzi? zastanów się...
— Mnie to zostaw — odparła, oglądając się — mój los od téj chwili moim już jest tylko... ostatnie marzenie zniweczone... Żyć! a! nie — żyćbym z tobą nie mogła! ale po cóż ukazałeś mi przyszłość zwodniczą, aby ją odebrać?
— Przyznasz mi — przerwał Ankwicz — że się nie maskowałem nigdy... Chciałem się podobać — lecz nie kłamałem... Wiedziałaś pani, że służę za pieniądze tym, którymi gardzę, przeciw tym, którzy mi są gorzéj niż obojętni... To trupy są... ich nikt uratować nie zdoła!
— Jam miała litość nad twą chorą duszą...
— Téj choroby, kto raz ją dostał, nie pozbędzie się nigdy... Ze wszystkich wyleczyć się można, ale nie ze sceptycyzmu takiego... i pogardy dla całego świata — nie wyjmując samego siebie...
— Ani mnie! dodała Justyna gorzko. Dla czegóżbym ja miała być wyjątkiem? ja, dziecinna, słaba, rozmarzona, com się, jak mucha światłu uwieść dała, aby zgorzeć w jego płomieniach...
— To bardzo poetyczne — rzekł Ankwicz — ale pozwól pani, ażebym, wysłuchawszy gorzkich tych wyrzutów, pocieszał się nadzieją, że pani jutro będziesz łaskawszą dla mnie, że mnie zechcesz wziąć jakim jestem... ulitujesz się.
— Dla mnie — nie ma jutra... — odpowiedziała Justyna.
Odstąpiła kilka kroków, skłoniła się lekko i chciała odejść.
Ankwicz pobiegł za nią.
— Ale — gdzież pani idziesz? sama? — zawołał niespokojny.
Namyślała się Justyna...
— Tak... to będzie lepiéj — odezwała się — odwieź mnie pan do miasta... wysiądź w ulicy...