zdawała. Wreszcie gdy Ankwicz aż wstał z krzesła i obu rękami oparłszy się na oknie — wołał: Wiedźmo jakaś — a gadajże!! dziewczyna odpasała czerwony pas swój, zarzuciła go sobie na szyję i końce w ręku do góry podniosła.
Ruch aż nadto wyraziście oznaczał — powieszenie.
Ankwicz śmiejąc się padł na krzesło.
— To się bestya pomściła za ciekawość moją.
I cyganie spiesznie pociągnęli daléj.
Nikt oprócz ministra głupiego tego cygańskiego żartu nie widział.
— Après tout — rzekł w duchu Ankwicz, juściż do tego chyba przyjść nie może.
Straciliśmy z oczów panią szambelanową, która w Grodnie spodziewała się wielkich przyjemności i na tém się całkowicie zawiodła. Warszawskie jeszcze stósunki tak dalece ją blizko łączyły z Lexem i Łazarewiczową, że pierwszemu dwadzieścia kilka dukatów za koronki (tam jakieś mizerne strzępki mówiła) — a drugiéj przeszło pięćdziesiąt za taftę na suknią dłużną była.
Spodziewała się więc być usłużoną dobrze i zajechała do sklepów w błogiéj nadziei, że potrzebne pięć czy sześć sukien mieć będzie w ciągu tygodnia. Łazarewiczowa przysięgała na wszystko, co miała najświętszego, iż szwaczki dzień i noc pracując wydołać nie mogły i że za dni dziesięć ledwie da dwie suknie. A cóż znaczyły dwie suknie? Lex gorzéj mruczał, że się podjąć nie zdoła, aż rozpatrzy.
Wszystko się okazało niesłychanie drogie. Za piórko strusie białe, a pióra były najulubieńszą jéj ozdobą — żądano pięć dukatów. Szambelanowa za głowę się chwyciła. Fryzyerów było dwóch, oba zajęci okrutnie. Angielskich perfum obiecywali przywieść dopiéro...
Z pierwszéj swéj wycieczki wróciła biedna z bólem głowy i rozpaczą. Szambelan téż potrzebował odświeżyć garderobę — a do jego wytwornego gustu nic dobrać nie było można...