przyszło mu wypowiedzieć, dodał, że jak boska Milusia — sobie chce.
Rozmyśliwszy się szambelanowa, chociaż mężowską radę przyjęła obojętnie, z zasady nie dozwalając mu rządzić sobą — napisała tegoż dnia do ekonoma do Wierzeiszek, aby na rotmistrza miał pilne oko, a po południu poleciła mu jechać na wieś i zdala się gospodarstwu ekonoma przypatrywać. Tym sposobem go się pozbyła, mając nadzieję, że rotmistrz, który od dawna wzdychał do objęcia rządów w majątku, zachowa się trzeźwo i statecznie w widokach przyszłości.
Gdy rotmistrz pakować się zaczął do odjazdu, szambelan nie dał po sobie poznać, że to on był na ten raz doradzcą żony... ale po wyjeździe przyszedł do „boskiéj Milusi“, stanął przed nią, uśmiechnął się i rzekł lakonicznie.
— A co, rybeńko? a co?
— Jak to? co? spytała szambelanowa, którą chwilami głupota męża niecierpliwiła, co?
— Ja mówię — a co moja rada! aha!
— Jaka? która? komużeś co radził?
— A — względem... tego pana brata!
Żona ruszyła ramionami.
— Ale nie bądźże... z pozwoleniem, dudkiem... ja dawno wprzód to postanowiłam...
— A no! to dobrze — rzekł szambelan, całując ją w rękę — nie gniewaj się...
I na tém się skończyło.
Pomimo najusilniejszych starań Sieversa szło opornie bardzo, czas upływał. Z największą w świecie zabiegliwością udało się ledwie delegacyą do traktatu z Rosyą wyznaczyć. Na sejmie jednak codzień wymowne, gorzkie, niekiedy straszne protestacye i groźby słychać było. Na twarzach wszystkich popleczników Sieversa znać było wstyd, upokorzenie, złamanie. Pluto im w oczy codziennie. Nie pomagało to, że udawali robotnych. Bawiono się a raczéj szalenie bawić się chciano — ale pod tym pożyczanym szałem czuć było niepokój i zgryzotę.