Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

sobie ani oburzenia, ani nawet ciekawości. Jeżeli go stary Podkomorzy przyparł mocno, to ledwie coś bąknął i ramionami poruszył. Opanował go też w tych czasach, jakiś smutek dziwny i zaduma, którą stary melancholią nazywał, usiłując, to tem to owem, zabawiać poczciwego przyjaciela — choć jakoś mu się to nie wiodło.
Pan Szczepan, dosyć z natury swej leniwy — parę razy pojechawszy de rezydencyi dla przypatrzenia się robotom około dworu, nie bardzo miał ochotę więcej się w to wdawać. Rad-by był zdać to na Czuryłę — a nie śmiał. Ojcu o tem szepnął, ale Podkomorzy go zreflektował, że biedny Strukczaszyc i tak jest czegoś przybity, więc go męczyć nie należy.
W ostatnim liście do Wojewodziny, p. Szczepan nie zataił, że trudno będzie naprędce dom opuszczony wyrestaurować tak, jakby ona pragnęła. Sądził, że się na tem skończy, gdy wprędce nadeszła nagląca odpowiedź, by, bądźcobądź, jakkolwiek ukończono przygotowania, bo Wojewodzina zjechać musi koniecznie, nieodzownie.
Wypadło więc jechać znowu na miejsce. Szczepan nie lubił być sam. Spotkał się w ganku z Czuryłą i uściskał go.
— Mój drogi przyjacielu! cygan się dla koleżeństwa dał powiesić — jedź ty zemną, bo mi piekielnie nudno samemu. Ty się na wszystkiem lepiej znasz odemnie, pomóż mi. Żachnął się bardzo rezydent, zaczerwienił, ale p. Szczepan nalegał czule.
— Czuryło, duszo moja, niejuści ty mnie nie kochasz? Jedź. Cóż ci się stanie. We dwóch będziemy śmielsi. Namyślał się jakiś czas Strukczaszyc, wahał, wymawiał, lecz po rozwadze — zdecydował.