Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

go i powiedziałam mu otwarcie: — kochanie moje, idź sobie szukaj żony, którąbyś się mógł bawić jak lalką, ja ci nie służę.
No — i rozstaliśmy się.
W salonie milczenie panowało, bo ton, jaki przybrała Wojewodzina, był tuk niesłychanym, tak przerażająco zuchwałym, iż wszyscy czuli się nim przygnębieni — oniemieli. Wojewodzina ciągnęła dalej:
— Wydano mnie wreszcie, czy ja sama się wydałam, to kwestya nierozwiązana, za tego poczciwego Wojewodę, którego imię nosić mam honor Najzacniejszy w świecie człowiek — ależ śmiertelnie nudny — dużo starszy odemnie. Ma syna żonatego i zakochany we mnie, co w mężu jest śmiesznem. Cała Warszawa się wyśmiewa z tego. Wielce go szacuję — ale żyć z nim niepodobieństwo.
Milczano. Wojewodzina szukała wejrzenia oczyma, wszyscy mieli spuszczony wzrok w ziemię. Naostatek stary Podkomorzy zmógł się i odezwał:
— Prawdziwie smutny skład cyrkumstancyj w życiu Wojewodziny — ale są necessitates w życiu, z któremi się godzić trzeba. W towarzyszu życia choćby perfekcyi nie było....
— Gdyby choć mierność, panie Podkomorzy, rozśmiała się Wojewodzina — nie wymagałabym więcej. Ale — co tam — dodała żywo — ja to wiem, państwo wszyscy jesteście ludzie starego, poczciwego obyczaju, a ja zepsute dziecko wieku. To też pokutuję, o! — westchnęła — pokutuję za to srodze.
Nie było odpowiedzi, rozmowa w tym sposobie prowadzić się tu nie dawała. Musiała to uznać sama pani przybyła, bo, powiodłszy oczyma po twarzach zafrasowanych — rzekła: