Czuryło oświadczył z taką osobliwą gotowością do posługi.
Tylkoco, niedawno, wypraszał się właśnie, ażeby go nie używano do niczego i wymawiał sobie spoczynek, a tu — nagle zapragnął, gorzej niż pracę, bo szaloną odpowiedzialność wziąść na głowę swoją. Podkomorzy tych sprzeczności pogodzić nie umiał, bo w istocie nie były one łatwemi do pogodzenia i musiał przypuszczać, że Czuryło — jak mówił do siebie — w piętkę goni.
— Raz tak, drugi raz inaczej! Jedno się drugiego nie trzyma! — mruczał Podkomorzy ległszy do łóżka. I po co mu to, kiedy się czuje starym i znużonym, zkąd nagła ochota być dobroczyńcą tej szalonej baby!
Z tem usnął stary, sądząc że bąka uciąwszy Czuryło, milczeć będzie, gdy się sam zreflektuje.
Wedle zwyczaju, nazajutrz rano stawił się rezydent. Rozmowa była niemal stereotypową, zawsze jedną.
— Dzień dobry.
— Dobry dzień.
— Jakże p. Podkomorzy spał?
— Niedobrze, wczoraj nadto mnie te odwiedziny poruszyły. Sen miałem niespokojny i przerywany. Co na dworze?
— Pochmurno.
— A Szczepanowe barometrum co mówi?
— Trochę spadł merkuryusz.
— To źle.
— Nie wiesz asindziej, wiele wyszło pługów, a wiele bron?
— Coś tam tego sporo.
— Boto od czasu jakiem ja na nich wszystko
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.