strzymać, że się z konia nie zwalił — ale gdy do dworu powrócił, pół twarzy mu zsiniało i opuchło, że jednego oka cale prawie widać nie było.
A no — śmiał się z tego.
Podkomorzyna, która się znała na lekach, natychmiast wina z rozmarynem kazała nagrzać i płatki mu przykładano. Rozumie się, że pókiby się nie wylizał, o wyjeździe mowy nie było. Stary go tak pokochał za to rycerskie znalezienie się, iż mu tegoż dnia pistolet turecki bogato oprawny, który na bandolecie naszano — podarował.
Przez tych kilka dni, panowie i ludzie, dwór i oficyaliści nawykli do Czuryły; z wszystkiemi się pokumał, przystał do serca wszystkim, i — jak się stało, nie wiem, dosyć, że niby to się gdzieś ciągle wybierając, został u podkomorstwa, jakby na wieki wieków.
Tylko, że na górce zimą było niedogodnie, dano mu stancyjkę w oficynie. Koń też, do którego on chodził codzień z wizytą, na ludzi się nie spuszczając — miał się jak najlepiej.
Nie miał właściwie Czuryło obowiązku żadnego, oprócz regularnego stawienia się do śniadania, obiadu i wieczerzy, a gdy Podkomorzemu fantazya przyszła, do maryasza. Z tego zaś nieoszacowanym był, że nigdy się od niczego nie wymawiał, a wszędzie się sprawił dobrze.
Podkomorzy go „przyjacielem“ nazywał. Inni, że to i we zwyczaju było i dogodniej tytułem jakimś zwać, domagali się od niego koniecznie, aby choć patronymiczny im dał i pozwolił się nazywać Strukczaszycem. Więc, bywało, zaprosić kogo potrzeba, jedzie Czuryło; poczesne słowo zawieść — nie kto inny tylko on. Gdy pilna robota bywała
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.