ciwić — mówił — tyle jej pociechy w życiu, że tam się tym groszem pobawi.
Stary kamerdyner miał wielką swobodę i nawzajem, gdy on czego żądał, Wojewodzina mu nie umiała odmówić. Choć do posługi się wcale nie zdał, niekiedy narzucał się pani i towarzyszył jej przez ciekawość, gdzie mu się podobało. Jedną razą zachciało mu się jechać do Kurzeliszek.
— Niechże ja też tych poczciwych ludzi zobaczę — rzekł — ta-to przecie oni jedni co Boga w sercu mają, i nad panią się ulitowali. Niech-że się im pokłonię.
Odmówić tej fantazyi starego Wałowicza niemogąc, rozśmiała się Wojewodzina i poklepawszy go po ramieniu, odezwała się: — No — to jedź.
Stary się wystroił pięknie, włożył dwa zegarki, pończochy i trzewiki z klamrami ogromnemi, i na kozioł się wdrapawszy, pojechał. W Kurzeliszkach nie miał co robić, a ciekawy był, poszedł więc do ogrodu, bo wszędzie wszystko widzieć musiał.
Traf chciał, że na końcu alei właśnie, mając wyjść już z ogrodu, natchnął się na niego — Czuryło! Wałowicz zrazu obojętnie na niego spojrzawszy, potem się aż rzucił niespokojnie, jakgdyby go chciał zaczepić, pochwycić, czy spytać o coś — lecz Czuryło zaledwie go spostrzegł, odwrócił głowę i zniknął.
Jakie minut dziesięć stał wryty w miejscu stary kamerdyner, z twarzą zmienioną, wylękłą niemal, jakby upiora zobaczył.
Jeszcze stał tak, gdy mu się nawinął ogrodniczek.
— Słuchaj-no — przyjacielu — odezwał się, dobywając parę groszy — widziałeś tego jegomości, co tędy przechodził — kto to taki jest? nie wiesz?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.