morzy mówił, patrzał na strój i fuzyjkę z podziwieniem, na właścicielkę obojga z tłumioną grozą. — Kobieta konno i zbrojno wydawała mu się czemś niemal grzesznem i bezbożnem, nawykł kobiety wszystkie był widzieć u krosien i kolebek, posłuszne i ciche. Ta żyła dla siebie i sama w sobie. W jego oczach był to buntowniczy powój, który pozwolił sobie na drzewo wyrosnąć.
W chwili gdy p. Szczepan był się na bok trochę usunął, a żona jego wyszła zająć się podwieczorkiem, Wojewodzina wygodnie podparta na kanapie, nagle spojrzała na starego, jakby go wzrokiem chciała wybadać do głębi, i zagadnęła go:
— Co to pan masz za rezydenta u siebie? nie jest to niejaki Piatnicki?
Podkomorzego, już po raz drugi usłyszane imię to, zaaplikowane do Czuryły, niezmiernie uderzyło — na chwilę zmilkł z podziwienia.
— Nie znam żadnego Piatnickiego — rzekł — nigdy u mnie żaden Piatnicki nie był. Siedzi u mnie niejaki Czuryło — innego rezydenta nie mam.
— Dziwna rzecz — dodała Wojewodzina, mojemu staremu kamerdynerowi zdało się, że go poznał.
Stary ruszył ramionami i w duchu tylko pomyślał:
— A to osobliwsza rzecz z tym jakimś Piatnickim! niepojęta.
Przybyła pani nie nalegała, zadumana, sparła się na ręku i jakiś czas pogrążona w myślach pozostała z oczyma w okno wlepionemi.
Że p. Szczepan był trochę myśliwy, zaczęła się potem rozmowa o polowaniu. Przybyła pani napiła się kawy, siadła na koń i pokłusowała; Podkomorzy patrząc na nią przez okno, żegnał się, jakby odganiał precz siłę nieczystą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.