yło wstyd i przykro, iż się na śmieszność naraził. Posuwali się tam i inni, ostrożniejsi — lecz cofali zawczasu, zmiarkowawszy co ich czekało.
Stary Podkomorzy od wyjazdu Czuryły, mocniej jeszcze się posunął, podupadł, i prawie się już nie ruszał, tylko z krzesła do łóżka i odwrotnie. Do salonu i gości nie miał ochoty; rozmowa go nużyła. Modlił się, rozpytywał o barometrum, o gospodarstwo i wpadał w ten stan apatyczny, starcom właściwy, który jest pół-snem, pół-czuwaniem — nieustanną drzemką i marzeniem. W dni świąteczne rozbudzał go gwar, wspomnienie dawnych lat; ożywiał się na chwilę, lecz każdy taki wysiłek później go mocniej jeszcze wycieńczał.
Przybycie wnuka, syna pana Szczepana, który rodziców odwiedzał, działało także na dziadunia w początku, ale Ignaś na wieś przyjechawszy, polował, latał, bawił się, przylatywał na momencik i mało go było widać. Tęsknota po Czuryle zawsze się przypominała. W duszy nazywał go czasem — niewdzięcznikiem, a przed księdzem powtarzał:
— Co tam się z tym nieborakiem dzieje? gdzie się on podziewa, Żeby się też nie odezwać i pary nie puścić!
Następnego roku, na św. Kazimierz, gdy się dużo gości zjechało, których Podkomorzy już w swym pokoju pokolei przyjmował, bo-by się nie pomieścili razem wszyscy — przybył i pan Adryan Woroszyło z wesołą bardzo twarzą.
— Mam dla pana Podkomorzego dobrodzieja wiązanie — rzekł — ale nie od siebie.
— A od kogóż?
— Proszę zgadnąć — od starego, bardzo starego przyjaciela.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.