Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

chorowałem nigdy. Choroba pierwsza pewnie będzie ostatnią.
Gdy to mówili, nadchodząca na las burza, zerwała się z całą siłą, jaką wywierać zwykła na puszcze i bory, deszcz lunął strumieniem, błyskawice przez małe okienka wdzierały się, oświecając wnętrze; nieustannie, piorun bił po piorunie, trzask i szum mówić i usłyszeć nic nie dawał. Trzeba więc było przeczekać gwałtowność pierwszą tej ulewy.
Żyrgoń, chłopiec, dwa konie już się jakoś do chlewku wcisnęli. Ksiądz i chory siedzieli sami. Pomimo piorunów i szumu drzew, Czuryło osłabły, chwilami zamykał oczy i drzemał. Ksiądz tymczasem rozglądał się po ubogiej chatce, w której oprócz niewielkich juk, siodła, opończy i uzdy po padłym wierzchowcu, prawie nic nie było. Na stole prosta butelka i szklanka zielona, w kominie garnuszek, okruchy chleba i soli.
Modląc się nad chorym, któremu chwilowego spoczynku przerywać nie chciał — ks. Woroszyło pozostał tak długo zadumany nad losem tego człowieka i ludzi.
Dobrze o północy dopiero burza ustawać zaczęła. Proboszcz sam czuł się znużonym śmiertelnie, a nie było się nawet czem, oprócz wody, pokrzepić. Niewiedząc co począć, wyśliznął się pocichu starowina do Żyrgonia, który kobyłę zwierzywszy chłopcu, sam w sionce chaty przytułku szukał i znalazłszy tu kul słomy, na nim odpoczywał.
Żyrgoń był człek stateczny i roztropny.
Położył mu ksiądz na ramieniu dłoń i odezwał się pocichu:
— Znałeś przecie i nieraz widziałeś Czuryłę. On to w tej chacie leży biedaczysko. Coś radzić trze-