mi po izbie, nie spojrzawszy nawet na p. Czuryłę, i nie wiedząc, że ten także był zafrasowany, zmięszany jak nigdy. Począł staruszek mruczeć jakby sam do siebie:
— Dobrze im gadać: Jakoś to będzie! Ja tych gagatków znam! Im po szlacheckich dworach wszystko śmierdzi. Poczciwa Szczepanowa nie ma o tem wyobrażenia, jak takiego delikacika przyjmować. A nie podoba mu się w Kurzeliszkach, będzie potem przed całym światem ośmiewał, choćby ciotecznego. Dostać się na ich języki, Panie Boże uchowaj, nie dopuszczaj! Tu podniósł głowę stary i spojrzawszy na Czuryłę, dodał:
— Czuryło mój, kochanie, tyś stary przyjaciel domu, zlituj się, pomóż, aby tam co nie zmalowali. Ja ich znam: zaczną się śpieszyć, głowy potracą, do ostatniej godziny ściągną, łap cap, urwij, podaj; a komu będzie wstyd — to mnie i domowi. Zawszeć to ja niby głową domu.
— A jakbym widział, że coś mi zmalować muszą.
Tu westchnął stary, spodziewał się na pocieszenie, że mu się z dobrem słowem odezwie Czuryło, a ten stał jak słup i milczał, patrząc na świecę.
— Co mówisz? — rzekł Podkomorzy. Strukczaszyc jeszcze nie mówił nic.
— Czuryło? słyszałeś? — powtórzył stary.
Westchnienie głębokie wyrwało się z piersi rezydenta, namyślał się jeszcze, i po dobrej chwili dopiero odezwał się nieśmiało:
— To jest prawdziwie — taki dziwny skład okoliczności, proszę p. Podkomorzego, słowo daję, bardzo mi przykro — począł się jąkać — ale ja właśnie muszę się oddalić!
Stary osłupiał niemal i ręce obie podniósł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.