Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czuryło! kochanie! W takiej chwili, ty — opuścić nas — a toć-by było prawdziwe skaranie Boże — słowo daję, to nie może być.
— Właśnie miałem opowiedzieć, pan Podkomorzemu — powtórzył Czuryło nieśmiało, że — nieodzownie, gwałtownie na dni jakie dziesięć jechać muszę.
— Co tobie? dziecko ty moje! co tobie! jechać! Dokąd? Oszalałeś? Teraz, gdy my sobie bez ciebie żadną miarą rady dać nie będziemy mogli! Czuryło, zlituj się!
Strukczaszyc stał jak martwy, nieśmiejąc spojrzeć na Podkomorzego. Staruszek w największem poruszeniu ręce załamywał:
— Ale — to nie może być! to nie może być! powtarzał.
Milczał Czuryło.
— Przed ćwierć godziną — ciągnął dalej Podkomorzy — mowy o wyjeździe nie było, ani słychu. Sameś o polowaniu zagadywał. Zkądże nagle? W tem coś jest.
— Słowo daję p. Podkomorzemu, że wyjechać muszę — odezwał się Strukczaszyc — słowo daję. Pan mnie zna nie od dzisiaj, żem rad służyć mu, i że, gdy mogę, sił dla nich, dobrodziejów moich, nie żałuję, a no — muszę, muszę.
Powtórzył wyraz ten po kilkakroć boleśniej coraz Czuryło, a Podkomorzy jak przybity — zmilczał. Widać na nim było głębokie strapienie. Czuryło znać ujrzawszy to, wziął do serca i zbliżył się na parę kroków do staruszka.
— Niech-że mi pan tego za złe nie bierze, dodał z pokorą.
Stary trząsł się i kiwał w krześle, nic nie mówiąc,